środa, 13 kwietnia 2016

Polskie dziewczyny



Przez ponad 20 lat życia w Polsce nie naoglądałam się tyle polskich prostytutek co przez kilka ostatnich miesięcy w skandynawskich (oraz pseudo-skandynawskich, o czym za chwilę) serialach. W ogóle, jak tylko pojawia się w nich Polska, to w kontekście gangów z Polski, narkotyków z Polski, no i oczywiście słynnych, jak się okazuje, dziwek z Polski. Trochę mnie to zaszokowało, nie tyle w sensie patriotycznym, co po prostu jako kogoś, kto gangstera widział co najwyżej na zdjęciu w gazecie, a prostytutkę przy E7 z okna samochodu w drodze na wakacje.

Moim ulubionym przykładem jest scena z trzeciego sezonu serialu „Wallander” – angielskiego, kręconego jednak i dziejącego się w Szwecji, w którym oksfordzkie akcenty sąsiadują z wystrojem z Ikei i trudnymi (dla mnie) do odczytania napisami na sklepach. Serial ma swój urok i nawet nie przeszkadza, że słynny komisarz z Ystadu przedstawia się jako „Wallan-duh”. Dziwne stereotypy o Polakach są jednak wiecznie żywe – oto w pierwszym odcinku trzeciego sezonu koleżanka ofiary, młodej dziewczyny w ciąży, jest przesłuchiwana przez Wallandera i informuje go, że zamordowana poznała kogoś „w pracy”. „Jaka to praca?”  - pyta Wallander, a pogardliwe prychnięcie dziewczyny mówi nam wszystko, zanim jeszcze odpowie „A jak pan myśli?”

No faktycznie, jaka? Obie są Polkami, więc co też ten Wallander sobie wyobraża? Ale przyznaję, że ja znowu dałam się załapać i nie od razu skojarzyłam, że Polka w Szwecji = prostytutka. Dziewczyny nie wyglądały może na profesorki nauk ścisłych, ale myślałam bardziej że na przykład przyjechały dorobić sobie pracą w gastronomii. Pamiętacie starą piosenkę disco-polo o „polskich dziewczynach”? Zaczynam zastanawiać się, czy są w niej one „bez wad” czy „bez VAT”…

We Francji też są jakieś dziwaczne stereotypy na temat Polek, o których, znowu naiwnie, nie miałam bladego pojęcia. Nie mówię, że spotykam się z nimi na każdym kroku ani nawet regularnie, ale było trochę przypadków dziwnych komentarzy, które udało mi się wytłumaczyć sobie dopiero po długim czasie (o ile w ogóle się udało). Pewnego dnia na przykład jakiś wstawiony pan oświadczył mi, że zawsze marzył o Polskiej dziewczynie. Zabrzmiało obleśnie i fetyszyzująco, aż zachciało mi się odpowiedzieć mu, że żadna Polka nie marzy o nim.

Dużo osób pytało się też, czy w Polsce naprawdę wszystkie kobiety są blondynkami z niebieskimi oczami, więc pewnie to o nich marzył brzydki pan. Zastanawiam się jednak, jak można zadać takie pytanie, kiedy stojąca naprzeciwko ciebie reprezentantka tego kraju ma półtora centymetra brunatnych odrostów? To samo mówi się zresztą o Rosjankach i mniej więcej wszystkim co leży na wschód od ex-muru berlińskiego.

Jestem blondynką, bo mam dobrego fryzjera.

Polki są więc piękne, łagodne i wyrachowane. Dlaczego wyrachowane? Bo swojej fizjonomii anioła używają do zdobycia serc zachodnich (i znowu, mam na myśli „na zachód od niewidzialnego muru”) mężczyzn i prawa do pobytu w Europie… Zaraz, coś tu nie gra. Logika tego dziwacznego toku myślowego objawiła mi się dopiero, gdy zdałam sobie sprawę, że niektórzy wciąż nie wiedzą, że Polska od dawna jest w Unii Europejskiej. I marzenia o pracy we Francji czy Niemczech stały się dziś nieco łatwiejsze do spełnienia niż 30 lat temu. Polski dowód osobisty niekoniecznie jest też symbolem rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej, a tę niekoniecznie rozwiązuje się szukając zachodniego męża. Powiem szczerze: nigdy w życiu nie słyszałam od żadnej koleżanki czy znajomej, że marzy o mężczyźnie z kraju na zachód od ex-kurtyny, który zapewniłby jej stabilną sytuację ekonomiczną (i rozczulał się nad jej akcentem). Nie twierdzę, że znam jakiś bardzo reprezentatywną próbkę społeczeństwa, ale naprawdę ciężko mi wyobrazić sobie taką wypowiedź jakiejkolwiek znanej mi osobiście kobiety (nawet po kilku kieliszkach wódki, którą podobno tak bardzo lubimy). O prostytuowaniu się już nawet nie wspominając.

Dygresja: dlaczego w tych rozważaniach ciągle pojawia się ten nieszczęsny mur i ta koszmarna kurtyna? Myślałam że z muru zostały tylko gruzy (które wykupili Amerykanie jaki suweniry), a kurtyna już dawno zerwała się z ostatniego gwoździa.

Ostatni stereotyp, powiązany pewnie ze wszystkimi powyższymi. O mail-order brides (zamawianych przez internet narzeczonych) słyszałam jak dotąd tylko w kontekście jakiegoś marnego i zapomnianego filmu z Nicole Kidman, w którym podobno udaje rosyjski akcent. Kiedy więc ktoś zapytał mnie, czy swojego mężczyznę poznałam przez inernet, pytanie wydało mi się tak dziwaczne, że (znowu! Mózgu, co z tobą!) potrzebowałam paru dni, żeby zrozumieć podtekst. Pomógł mi fakt, że w ciągu kolejnych miesięcy pytanie jeszcze kilka razy się powtórzyło.

Czasami nie ogarniam adblocka i wyskakują mi reklamy, także takie z dziewczynami o klatce piersiowej nieproporcjonalnej w stosunku do głowy, które natychmiast zaczynają się domagać propozycji matrymonialnej. Nie wiem, czy dokładnie taki obraz mają w głowach osoby, które pytają się mnie, czy na pewno nie poznaliśmy się przez internet, ale kiedy pada odpowiedź „Nie, w knajpie” a pytanie i tak zostaje powtórzone (zdarzyło się to tylko raz, na szczęście), to jest w tym jednak jakaś insynuacja. Swoją drogą, w tych reklamach są głównie Azjatki i Rosjanki (które oczywiście można poznać po blond włosach i futrze), a jak powszechnie wiadomo Rosjanka = Polka = prostytutka = internet.

Zastanawiam się jednak, czy to wszystko nie szokuje mnie aż tak bardzo dlatego, że w Polsce to raczej Ukrainki uważa się za emigrantki ekonomiczne i prostytutki. I oczywiście wszystkie są blondynkami. Aż zimno się robi w plecy, kiedy uświadamiam sobie, że każdy naród potrzebuje jakiegoś innego narodu albo grupy etnicznej, albo wielu różnych narodów i grup etnicznych, żeby go traktować stereotypowo, fetyszyzować i demonizować.

Chciałabym, żeby nikt już nigdy nikogo nie traktował stereotypowo, fetyszyzował i demonizował. Może wtedy przestałoby mnie irytować, że ktoś uważa mój akcent za uroczy – co może przecież być tylko niewinnym komplementem, a nie oznaką, że widzi we mnie jakąś cholerną Rusałkę.

Oczywiście wyrachowaną i marzącą o Europie.

środa, 27 sierpnia 2014

O złym dotyku



Siedziałam z dziewczynami w kuchni, piłyśmy wino i herbatę. Jedna z nich była w ciąży.

„Nie chcesz może dotknąć brzucha Alicji?” zapytała Magali. „Podobno to przynosi szczęście.”

„Nie,” wydukałam, „nie chcę. To w końcu jej brzuch, czułabym się jakbym naruszała jej przestrzeń.”

„To prawda że my, Francuzi, mamy skłonność do dotykania wszystkich wokół,” przyznała Magali. „Już małe dzieci uczą się dawać buziaka na powitanie…”

Gdy ponad rok temu przyjechałam do Francji, byłam trochę jak takie dziecko, które trzeba nauczyć pewnych zwyczajów. I w dalszym ciągu moja zgoda na całowanie znajomych w policzek na powitanie (i czasem na pożegnanie) wydaje mi się całkiem sporym aktem konformizmu.

W Polsce całuję tylko rodzinę, i do tego tę dalszą, z którą widujemy się rzadko. Trzy razy, chociaż czasem mi się zapomina i zaczynam się odwracać po dwóch, cmok cmok, to co dzisiaj na obiad, a no zaraz, należy się jeszcze jeden cmok. Nie znosiłam tego już jako dziecko, podobno nie chciałam całować mojego wujka i uciekałam. Fakt że byłam ogólnie trochę zdziczała, raz nawet pojechałam Wałęsą i w miejscu pracy mojego taty podałam jakiemuś panu nogę…

We Francji ilość cmoków zależy od regionu. Tu gdzie mieszkam normalnie są to dwa, ale zdarzają się też osoby które robią trzy albo cztery, straszliwie to wszystko skomplikowane. Umieram ze śmiechu, gdy w moim ulubionym programie telewizyjnym ludzie pochodzący z różnych miejsc poznając się z miejsca pytają, to ile u ciebie tych buziaków?

Cmok cmok cmok.

Lubię dotykać mojego faceta. Lubię przytulać moich rodziców. Lubię przytulać najbliższych przyjaciół których nie widziałam od bardzo dawna. Mam zaś zerową potrzebę dotykania jakichkolwiek innych osób. Mierzi mnie przypadkowy łokieć w autobusie, niepotrzebna ręka na ramieniu sprawia czasem, że mam chęć ją odgryźć. Jeśli kiedyś zajdę w ciążę, za nieproszone dotykanie mojego brzucha będę chyba bić po głowie. To co, nadal uważasz, że przynoszę szczęście?!

To wszystko brzmi tak strasznie, jakbym była jakimś potworem o dziewięciu szczekających głowach, a przecież często słyszę że jestem właśnie grzeczna aż do przesady, że szczekam zdecydowanie za mało. Uśmiechnięta, miła, pomocna.

Po prostu buziak na przywitanie niczego według mnie nie wyraża. Z wyjątkiem sytuacji kryzysowych, kiedy ktoś (a nawet ja sama) ma potrzebę wsparcia i otuchy, to nie przez dotyk okazuję swoją przyjaźń. Znam osoby, które całuję na przywitanie „dla świętego spokoju”, a potem robię wszystko żeby tylko z nimi nie rozmawiać. Długa i ciekawa konwersacja jest chyba znacznie lepszym wyrazem uznania niż te straszne cmoki.

Smoki. Już mnie nie przerażają, już prawie weszły mi w nawyk, ale w dalszym ciągu wydają mi się kompletnie bez sensu. Skoro lubię spędzać z tobą czas i dobrze się dogadujemy, po co nam do tego jakiś wymuszony element dotykowy?

Najgorsze są osoby, które się ich domagają, mimo że praktycznie cię nie znają. Widzisz pięć znanych ci osób którym towarzyszy jakiś krewny czy znajomy królika, buzi buzi, ale ciebie mój kochany to w życiu nie widziałam na oczy. I oczywiście ten właśnie pominięty narobi rabanu, że co to, jemu nie należy się buzi?

Pozytywem takich sytuacji jest to, że wydają mi się zaproszeniem do ciętych ripost. Te zaś zdecydowanie sprawiają mi znacznie większą przyjemność niż buziaki…

Dziękuję za uwagę. Bisous.

(Imiona zostały zmienione, tak dla draki.)

czwartek, 6 czerwca 2013

Krakowski



Chciałabym mieć coś, co będę mogła przeczytać, kiedy zatęsknię za Krakowem. To będą tylko impresje ze szczyptą fikcji literackiej, żadnej publicystyki, żadnej opinii na jakichkolwiek liczący się temat. Pewnie będę trochę zmyślać, ale chyba już najwyższy czas, żeby znów zacząć, tak bardzo mi tego brakowało.

Chciałam przez chwilę zrelaksować się sama w Alchemii, bo lubię ponure wnętrza rozświetlone świecami  i stare meble. Niestety, w międzyczasie przypomniały o sobie stresy, uwiesiłam się na telefonie i nawet piwo za dziesięć złotych nie smakowało tak jak powinno, a świece nie paliły się na żadnym stoliku, więc było mi jakoś głupio zapalać swoją. Na zewnątrz też było smutno, turyści mieli kurtki przeciwdeszczowe i wyglądali na zagubionych.

Wyszłam i skierowałam się w stronę przystanku Stradom. Przypomniało mi się, jak dawno temu z koleżanką, z którą już się nie lubimy, radośnie zataczałyśmy się (bo jakoś w wieku 19 lat bycie wstawionym po dwóch piwach nie było jeszcze obciachem) tą samą ulicą, też wracając z Alchemii (tylko wtedy świeczki były zapalone),  i głośno chichotałyśmy, bo nazwa ulicy przypominała nam jedną z licealnych nauczycielek. A potem powiedziałam coś o byciu „pod Wawlem” i to też było tak straszliwie śmieszne.

Po drodze odkryłyśmy jeszcze hostel filmowy, nie jakiś rozbrajająco ponury Motel Batesa, ale hostel z motywami filmowymi, o ile pamiętam, to pokoje miały magiczne nazwy pochodzące od tytułów, a koło recepcji wisiało dużo czarno-białych fotosów. Solennie przyrzekłyśmy zamieszkać tam następnym razem i oczywiście nigdy więcej tam nie trafiłyśmy, a nasza znajomość przestała istnieć, być może hostel też.

Teraz jednak byłam sama, i choć trochę wcześniej tak bardzo pragnęłam tej samotności, nagle poczułam, że doganiają mnie obowiązki i smutki, a już w tramwaju zrozumiałam, że właściwie to nawet mi się spieszy.

Kilka siedzeń przede mną siedziała kobieta w średnim wieku, do której z radosnym bełkotem kleił się jakiś wyrostek. Założyłam automatycznie, że to jej niepełnosprawny syn, widywałam nieraz podobne pary, irytowało mnie, że inni pasażerowie tak się na nich gapią, już sobie tam w głowie układałam na własny użytek traktat o nietolerancji w tym kraju. Tymczasem towarzysz kobiety nagle odwrócił głowę tak, że mogłam zobaczyć jego twarz i okazało się, że to nie żaden syn, a raczej jej mąż, bądź też – brzydkie słowo – konkubent - wąsaty pijaczek. Właściwie to jednak oboje wyglądali na szczęśliwych.

Na kolejnym przystanku wsiadł człowiek o kulach i zaczął prosić o pieniądze, wyglądał na takiego, co to za kołnierz nie wylewa. Nie jestem jakąś największą obrończynią praw lokalnej żulerii (na przykład poziom ich higieny osobistej trochę mnie razi), nie uważam też jednak, że należy ich (albo kogokolwiek innego) publicznie upokarzać. Pieniędzy nie daję, bo nie mam, ale nie wygłaszam też umoralniających przemów na temat etyki pracy. Tak czy inaczej, widząc zbliżającego się inwalidę siedząca obok mnie starsza pani zerwała się jak oparzona i pognała w stronę najbliższego wyjścia, mimo że do kolejnego przystanku był jeszcze spory kawałek – ktoś kiedyś widział, żeby starsza osoba przed czasem dobrowolnie zrezygnowała ze swojego siedzenia w transporcie publicznym? Do tego żul był bardzo miły, mówił „proszę państwa” i „bardzo proszę”.

Byłam pewna, że wysiądzie przy jakimś większym węźle komunikacyjnym, i oczywiście wysiadł pod Bagatelą, razem z dziwną parą, która wciąż wyglądała na zadowoloną, mężczyzna paplał jak dziecko. Byłam trochę rozczarowana, bo miałam nadzieję, że uda mi się wymyślić jakąś ciekawą historię z ich udziałem, ale wyobraźnia mnie zawiodła, a może po prostu było za zimno.


piątek, 31 maja 2013

Faszyn from Facebook


Mam dylemat. Kompletnie mnie nie bawią popularne strony w stylu „Faszyn from Coś Tam” (publikujące zdjęcia „modowych katastrof” uchwyconych na ulicy) i zastanawiam się, dlaczego. Można by uznać, że to moja wina, że jestem nudziarą bez poczucia humoru, ale jest tu na rzeczy coś więcej: te blogi czy fanpage budzą moje, mówiąc wprost, obrzydzenie; postrzegam je jako przejaw tępego naśmiewania się z osób ubogich, starszych, czy chorych psychicznie (na tym ostatnim aspekcie skupię się w tej notce), w dodatku nie w formie abstrakcyjnych żarcików w złym guście, ale brania na cel prawdziwych, nieświadomych niczego ludzi z ulicy. Jakieś takie wyjątkowo niskie, nie?

Wydaje mi się, że mam jeszcze jako takie pojęcie, czemu młode dziewczyny w kozaczkach wrzucają tam zdjęcia innych dziewczyn, mających kozaczki tańsze, z gorszej jakości futerkiem, zalatujące bazarkiem. Jest to jeden z tych przykładów stereotypowo pojmowanej kobiecości, których nie mogę znieść – wydrapywanie sobie wzajemnie oczu, bo tamta się wieśniacko ubrała, a w ogóle to ma lepszy tyłek. Blachara jedna.

Nie znam zbyt dobrze tego świata, ale wydaje mi się do jakiegoś stopnia sprawiedliwy – jedna blachara zrobi zdjęcie drugiej, a tamta będzie się mogła zemścić jutro na mieście (nawet jeśli taka osoba nie wie, kto zrobił jej zdjęcie, ofiara niekoniecznie musi być dobrana precyzyjnie, liczy się sama satysfakcja osiągana przez prymitywnie złośliwy akt) jeszcze bardziej żenującą focią. I sru na fejsika.

Jest możliwość obrony w tej wojnie podjazdowej na focie i komentarze - jest necik, jest kontrola, wiemy co kto napisał i jak wielkiego uszczerbku doznała nasza reputacja. Tak do końca nie rozumiem, jak to się dzieje, że czyjeś mało inspirujące odzienie w porannym autobusie (niekoniecznie w drodze na wielką galę) z co najwyżej tematu ploteczek w kolejce do kasy sklepowej urasta do rangi fenomenu godnego dokumentacji i rozpowszechnienia – ale niech im będzie.

Ale jaki jest sens wrzucania zdjęcia kobiety w średnim wieku, która ubrana jest dziwnie – cholernie dziwnie, skarpetki nie do pary, kurtka sprzed 30 lat, rozpadające się buty, futro nadjedzone przez mole, cokolwiek, łapiecie ten obraz – tak dziwnie, że od razu widać, że „normalny człowiek” by tak nie wyszedł? Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że niechlujny strój, kiedy już zrobimy poprawkę na wszelkich artystów i  ekscentryków, może być ubocznym skutkiem depresji czy innych zaburzeń, niekoniecznie zaś faktu, że ktoś nie przeczytał ostatniej blognotki Kasi Tusk albo nie ma konta na Asosie.

Nie rozumiem tego. Widząc taką osobę na ulicy, ja sama pomyślałabym, że być może ma jakiś problem, może dzieje się z nią coś złego, i – niestety – moją kolejną myślą byłoby to, jak sobie radzi jej rodzina, czy się nawzajem wspierają, czy są przy niej, czy widzą choć czasem cień szansy na to, że kiedyś będzie lepiej, i może to im pomaga wstać rano z łóżka i nie wskoczyć pod tramwaj w drodze do pracy. Nie umiem za żadne skarby świata ustawić się w mentalności człowieka, dla którego pierwszym odruchem jest wyciągnięcie telefonu, żeby powiadomić wirtualny świat o tym, że ha ha, ta stara baba wygląda jak wariatka. Jaka zapuszczona, jaka brzydka, jaka dziwna. Pewnie to z bezguścia albo z lenistwa.

Przychodzi mi do głowy tylko zarys możliwego wyjaśnienia takiego podejścia: po pierwsze, te zdjęcia robią ludzie, którzy nigdy nie przeżyli żadnej większej tragedii rodzinnej i w życiu im nie przyszło do głowy, że dziwaczny strój to niekoniecznie objaw „złego gustu” i „wieśniactwa”. Może nawet i mają w swojej rodzinie taką „dziwną” osobę, ale mama powiedziała, że ciocia Ania ma „nie po kolei” czy wręcz „jest nienormalna”, tak czy owak „nie chodzimy już do niej” i w końcu jakoś kontakt się z nią urwał, i jakoś nie udało się nauczyć szacunku i empatii, i tylko ten stygmat zakorzenił się w głowie na dobre. Oby żyło im się tak bezproblemowo jak najdłużej.

Mam też wrażenie, że tym dzieciakom z telefonem w ręku wydaje się, że wszyscy ludzie na całym świecie są tacy, jak oni: młodzi, zdrowi, pełni życia, tak ogromnie zabawni. Tylko że gdy tak na trzeźwo przeanalizować tę sytuację, to okazują się raczej pozbawieni cienia empatii, wyprani z jakiekolwiek refleksji, może poza tą jedną paniczną myślą, żeby samemu nie stać się ofiarą jednej z takich stron. A szeroko pojmowaną brzydotę, starość, otyłość, dziwaczność należy wyśmiać i wrzucić na fejsika, zanim otworzymy w przeglądarce kolejną kartę i przejrzymy ciuszki na Asosie.



sobota, 2 marca 2013

Osobisty przewodnik po serialach (część pierwsza)



Czas to przyznać: nigdy nie zostanę popularną blogerką, bo po prostu nie potrafię wyszukać sobie grupy docelowej i pisać na jakiś w miarę spójny i stały temat, chce mi się pisać o wszystkim albo odechciewa mi się pisania w ogóle, mieszam wątki osobiste z kulturowymi i wychodzi z tego jakiś dziwaczny bigos, a ja, jak zywkle z niedoborem patriotyzmu, nawet nie lubię bigosu. Dzisiaj na przykład wpadło mi do głowy napisanie o serialach.

Od razu informuję, że nie będę używać polskich tytułów, bo kiedy oglądam filmy czy seriale w wersji oryginalnej, to mało mnie interesuje, co też wymyślił tłumacz (chyba, że chcę coś polecić osobie nieznającej języka) – z tego, co wiedziałam, dość często polskie tytuły są dziwaczne i przekombinowane, no po prostu jakoś nie umiem się przekonać do Teorii wielkiego podrywu, wybaczcie; ale wcale przy tym nie twierdzę, że sama znalazłabym lepszy odpowiednik.

Odkąd zaczęłam pracować, rozpaczliwiej niż kiedykolwiek potrzebuję nowych amerykańskich sitcomów, bo są chwile, kiedy już zwyczajnie żaden inny wytwór kultury mi „nie wchodzi” (jeszcze prościej byłoby chyba tylko sięgnąć po „Tele Tydzień”, ale nazwanie „wytworem kultury” czegoś, gdzie aktorów z polskich telenowel określa się mianem „wybitnie utalentowanych” to chyba jednak przesada…) Od dawna oglądam wspominany już The Big Bang Theory, poza tym również dobrze w Polsce znane How I Met Your Mother i chyba trochę mniej znane Community, ale nie zawsze występowanie nowych odcinków pokrywa się akurat z moimi napadami zmęczenia/złego humoru, tak więc potrzebuję tych zapychaczy czasu nieco więcej.

Na początek przetestowałam Whitney, i po kilku odcinkach, niczym Agnieszka Chylińska, zanim stała się celebrytką, powiedziałam sobie „dość”. Nie jestem w stanie obiektywnie ocenić, czy Whitney Cummings nie ma komediowego talentu, ale moim zdaniem nie za bardzo. Jednym z pierwszych dialogów w pilotowym odcinku była rozmowa między główną bohaterką a jej chłopakiem, szykującymi się na ślub znajomych. Ona, oczywiście, ubiera się i maluje w nieskończoność (ach te kobiety!), próbując jednocześnie usprawiedliwiać stwierdzeniem, że przecież śluby i tak zawsze zaczynają się z opóźnieniem. „Bo wszyscy czekają na CIEBIE!”, odpowiada on. Nie wiem, czy widziałam już zbyt wiele sitcomów i jestem zblazowana, ale dokładnie w tym momencie stwierdziłam, że "ale to już było", lepiej żeby nie wracało, i ogólnie to chyba nie to, czego szukam (dwa kolejne odcinki mnie w tym utwierdziły). Nadejdzie jeszcze dzień, gdy komediowy dialog zaskoczy mnie błyskotliwą puentą, ale to zdecydowanie nie był ten dzień.

New Girl wcale nie jest dużo bardziej oryginalna, a jednak spodobała mi się o wiele bardziej. Nie wiem, czy to zasługa Zooey Deschanel, która – w życiu byście się tego nie spodziewali – w tym serialu nosi sukienki w kwiatki, jest dziewczęcą i bardzo niezdarną hipsterską „girl next door” – ale ma to wszystko jednak pewien urok. Niestety, historia dziewczyny, która po dramatycznym zakończeniu długoletniego związku zamieszkała z trzema chłopakami, wpłynęła już na znajome wody, i na chwilę obecną bodajże cztery odcinki minęły pod znakiem „ile komediodramatu można wycisnąć z jednego pocałunku”. (Odpowiedź, swoją drogą, brzmi: całą masę! Ona to musi przetrawić, on to musi przetrawić, muszą dowiedzieć się inni współlokatorzy, jej aktualny chłopak, jej przyjaciółka – a każda kolejna reakcja zasługuje oczywiście na oddzielną scenę – a potem jeszcze długo, długo musi być niezręcznie.) Lubię jednak ten serial za całkiem błyskotliwe dialogi, a w ogóle, to nie wiem czy wiedzieliście, ale Zooey jest istnym wulkanem wdzięku i przyjemnie się na nią patrzy.

The New Normal to już wyższa szkoła cukrzycy. Zestawiłabym ten serial z Modern Family, bo oba promują tradycyjne wartości rodzinne, ale próbując je dostosować do wymagań poprawności politycznej (czego nie krytykuję, wręcz przeciwnie) – czyli nie wszystkie pary są heteroseksualne, pojawiają się Latynosi i Afroamerykanie, jest nawet (w Modern Family) para z dużą różnicą wieku (bardzo fajnie zresztą „napisana”, a jej męską połowę stanowi mocno podstarzały i jeszcze zabawniejszy niż w latach 90-tych Al Bundy). O ile w Modern Family te wariacje na temat schematu na ogół się sprawdzają i nieraz zdarzyło mi się wybuchnąć śmiechem podczas jego oglądania, tak The New Normal zdecydowanie brakuje ikry. Bohaterowie obu seriali żyją w mocno idyllicznym świecie problemów pierwszego świata, ale ci z Modern Family wydają się bardziej ludzcy, mają przynajmniej czasem i przynajmniej cokolwiek wspólnego z paskudnością natury ludzkiej. The New Normal to już maksymalny Disney, twór, który obok realizmu nawet nie leżał, ba, nie znaleźlibyście go na tym samym regale. Mimo to wciąż jeszcze oglądam, może ze względu na postać republikańskiej babci, która jest typowym dla amerykańskiej telewizji produktem z kategorii „potwór o złotym sercu”. Też średnio życiowe, ale Ellen Barkin gra świetnie i przydaje temu średnio strawnemu ciasteczku z kremem trochę pieprzu.

Ku mojemu zdziwieniu, najbardziej póki co podoba mi się Go On. Nie widziałam jeszcze wszystkich odcinków capo di tutti capi współczesnych schematów sitcomowych, czyli Friends; lubię ten serial, ale zawsze wolałam w nim postacie dziewczyn, więc fakt, że w Go On gra Matthew Perry nie był dla mnie sam w sobie jakąś ogromną zachętą. Pierwszy odcinek też nie powalił mnie nie kolana i nie zmusił do szukania szczęki pod łóżkiem – atrakcyjny, biały, bogaty, heteroseksualny Amerykanin w średnim wieku (kolejna nowość!) ma depresję po śmierci żony, którą pomaga mu pokonać reszta obsady, wyglądająca nieco bardziej kolorowo, dziwacznie i mniej plastikowo, złożona do tego z dość chyba mało znanych aktorów. Pomysł zalatywał mi Community, które uwielbiam, ale niekoniecznie chcę oglądać jego klony. Po kilku odcinkach okazało się jednak, że serial ten ma wiele zalet domniemanego pierwowzoru – postacie niebędące bogatymi, białymi etc. Amerykanami dostają dużo czasu ekranowego, przeżywają własne, naprawdę zabawne przygody, i wcale nie są tylko dodatkiem dla „tego kolesia z Przyjaciół” - mówiąc jednak przy tym wszystkim własnym głosem i wcale z Community nie "zrzynając". Humor bywa często mocno absurdalny, a proces żałoby ukazany jest, jak na sitcom, umiarkowanie realistycznie.

Jeśli ktoś z drogich Czytelników poszukuje odprężającego zapychacza czasu, to ze wszystkich pozycji omówionych powyżej polecałabym właśnie Go On i Modern Family. Są najmniej banalne i nikt nie truje przez pół sezonu o tym, że ktoś kogoś pocałował; jako bonus nie wszyscy bohaterowi są konwencjonalnie piękni i młodzi, i chyba właśnie dzięki temu naprawdę dają się lubić. Z pewną ostrożnością stwierdzam, że może jeszcze z amerykańskiej komedii sytuacyjnej "będą ludzie".

wtorek, 19 lutego 2013

Symbolika Muminka



Podobnie jak większość posiadaczy tatuaży, trochę cieszą (bo chyba jednak do końca nie robi się „dziary” tylko dla siebie, a zainteresowanie innych osób bywa przyjemne), a trochę irytują mnie pytania w stylu „Ile kosztowało/czemu tak drogo/czy bolało?”, no i oczywiście sakramentalne: „Co on oznacza?”. Moje tatuaże nie są jakoś specjalnie duże ani widoczne, więc nie mam z tym ogromnego problemu, niemniej to ostatnie pytanie sprawia mi szczególny problem.

Symbolika moich tatuaży jest banalnie prosta, ale w sposób nasycony emocjami, przez co trudno jest mi postronnej osobie wytłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi. Spróbuję to jednak zrobić tutaj, może pisemnie będzie choć trochę łatwiej, a przy okazji osoby bez tatuaży będą mogły zobaczyć, czemu tak niby proste i niewinne pytanie często skutkuje bezwładnym potokiem słów ze strony odpowiadającego.

Moim pierwszym tatuażem był płatek śniegu na ramieniu (czarno-biały, drugi zresztą też jest taki, bo kompletnie nie miałam potrzeby dodawania do swojego życia kolejnych kolorów). Krótko mówiąc, miejsce średnio widoczne i dość akceptowalnie społeczne, wzorek dziewczęcy, chyba mniej więcej w tej samej lidze co delfinek na kostce czy kwiatuszek za uchem. Dla mnie posiada on jednak znaczenie ogromne, ma mi bowiem przypominać o dwóch rzeczach: po pierwsze, o własnej wyjątkowości, ale też z nutką autoironii, bo znam oczywiście angielskie wyrażenie „special little snowflake”, opisujące osobę nadmiernie o niej przekonaną. Pamiętaj, jesteś kimś wyjątkowym, ale otoczonym przez niezliczone osoby, które myślą na swój temat dokładnie to samo.

Po drugie, no właśnie. Tego drugiego już nijak wytłumaczyć się nie da, zwłaszcza osobie postronnej, chyba że takiej, które momentalnie nawiązała z nami nić porozumienia (ale te magiczne momenty są tak rzadkie…) „Jako dziecko bardzo lubiłam zimę i, uhm, śnieg kojarzy mi się z dzieciństwem.” Mogę jeszcze co najwyżej dodać „także, tego”, a potem już słowa mnie zawodzą i nie wiem jak wyrazić, że tak w ogóle to najważniejsza jest w tym wszystkim „Zima Muminków”, bo nie ma drugiej książki, która tak wspaniale oddawałaby klimat tej pory roku, moim zdaniem nawet Andersen się nie umywa, i jej lektura w cudowny sposób przydała mojemu dorastaniu magii. Napisane czy wypowiedziane w takiej formie nie ma to za bardzo sensu, prawda? A dla mnie jednak ma.

Mój drugi tatuaż jest trochę dziwny, ale też nie jest to tajemniczy symbol z innego kręgu kulturowego (swoją drogą na ogół są one bardzo ładne, po prostu nie trafiłam na taki, który wpasowywałby się w meandry mojej psychiki). Mam na nodze latarnię morską, co ciekawe, też związaną z „Muminkami”, bo podstawą dla niej był rysunek w którejś z książek Jansson. Latarnia jest, według określenia pani artystki tatuażu, bardzo „realistyczna”, według mojego raczej „bajkowa” – krótko mówiąc, jest idealna, bo każdy może w niej widzieć to, co chce.

Symbolika nie jest tu jakaś specjalnie wyrafinowana – mój obrazek ma mi zwyczajnie przypominać, że zawsze znajdę swoją drogę do domu albo innego bezpiecznego miejsca i nikt mnie z niej nie zawróci. Tak bardzo wyrafinowane, wiem, ale spróbujcie te farmazony wytłumaczyć dopiero poznanej osobie (a właśnie te są zawsze najbardziej ciekawskie kiedy już się dowiedzą, że „mam też drugi”).

Co gorsza, oba tatuaże sprawiłam sobie w momencie „leczenia się” z toksycznych mężczyzn i swoich własnych jeszcze bardziej toksycznych odczuć względem nich, chcąc w pewnym sensie oddzielić swoje własne „ja” od całego tego zamieszania. W teorii mogłabym więc zacząć żałować, że je mam, były wykonane w momentach częściowego rozstroju emocjonalnego i wcale nie poprzedzone jakimiś długimi rozważaniami. W praktyce wygląda to tak, że na ogół w ogóle o nich nie pamiętam, a kiedy czasem mi się przypomni, to po prostu stwierdzam, że są śliczne. Czuję też, że dały mi siłę której w wyżej wymienionych momentach potrzebowałam, przede wszystkim właśnie przez to, że ich symbolika jest tak bardzo „moja”.

Za pół wieku będę wytatuowaną staruszką. Mam nadzieję, że doczekam się wnuczki, która spyta mnie, co oznacza ten płatek śniegu na ramieniu, a ja jej odpowiem: „Poczekaj do zimy to sama się przekonasz, ulepimy razem bałwana. A teraz coś ci przeczytam, tak kochanie, z tej dziwacznej ‘prawdziwej’ książki, pamiętaj że babcia już od młodości nie nadąża za technologią…”

sobota, 16 lutego 2013

Książki niekochane



Do napisania niniejszego posta zainspirowała mnie koleżanka, pytając, jak to możliwe, że w moim świecie istnieją książki niechciane. Pozbyłam się właśnie ostatnio paru takich, w miarę możliwości wstawiając je do antykwariatu, głównie po to, żeby zrobić miejsce na półkach na nowych autorów i nowe historie. Mam wrażenie, nie, raczej mam świadomość, że z każdym rokiem moje zacofanie technologiczne się pogłębia – iPhony i cała reszta interesują mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg (w kwestii owego przynajmniej mam czasem coś do powiedzenia, i jest to na pewno więcej niż „O jaki fajny masz telefon, O BOŻE JAK SIĘ NA TYM PISZE?!”), podobnie ma się sprawa z elektronicznymi czytnikami książek (nawet nie wiem, czy to  odpowiedni termin? Może jest on niepoprawny politycznie?...)

Kocham szelest kartek, zapach papieru i te sprawy, podobni do mnie prehistoryczni ludzie pewnie już nieraz o tym pisali. Krótko mówiąc, potrzebuję miejsca na moich półkach ewentualnie w moich pudłach, najlepiej DUŻO i TERAZ. Czasem musi więc dojść do rozstania, które staram się sobie osłodzić, wybierając tomy z którymi jak najmniej jestem związana emocjonalnie, i tak właśnie zrobiłam ostatnio.

Pierwsza kategoria: książki z tamtych lat. Nie, nie chodzi bynajmniej o ukochane opowieści z dzieciństwa, bo te nadal trzymam na wypadek złego humoru i oczywiście celem być może podzielenia się nimi pewnego dnia z własnym potomstwem. Swoją drogą, mój Tata zrobił tak samo, tyle że okazało się, że  nie wszystkie zainteresowania mu się z potomstwem pokrywają. Tak więc dom zawalają obecnie stare westerny (jego), Ferdynandy Wspaniałe (nasze), szkolne historie Niziurskiego (tak bardzo nasze!) czy Siesicka (no moja, moja, trochę to wypada genderowo-stereotypowo, wiem, ale książki przygodowe czy kryminały też czytałam, tylko te westerny mnie potwornie nudziły) i jeszcze spokojnie co najmniej z setka innych.

Nie, „tamte lata” to okres późniejszy, naznaczony pasjami, od których potem się odsunęłam. Nie da się ukryć, że głównie była to historia – marzyłam w gimnazjum, żeby ją studiować (tak, tak, potem zapewne nakładałabym keczup do frytek w Macu czy jak to tam idą te zabawne do rozpuku pojazdy z humanistów), toteż moje półki zastawiają książki pokroju „Sejmów II Rzeczpospolitej” (ona chyba właśnie poszła w diabły na pierwszy ogień, ale to jeszcze nic przy moim Tacie, na którego półce dumnie stoi „Konfederacja barska” bodajże w dwóch tomach), bynajmniej nie wszystkie przeczytane, coby ktoś z Czytelników nie wpadł w nieuzasadniony podziw. O ile o historii najnowszej jeszcze czasem lubię coś poczytać, tak już niespecjalnie chce mi się wnikać w to, jakie były założenia reformy Grabskiego. A nawet gdyby naszła mnie taka ochota, no cóż, MAM INTERNET… I okazuje się, że nawet moje zacofanie technologiczne ma swoje granice.

Druga kategoria: książki złe. Nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Znalazłam głównie złe książki autorów których za inne dokonania kocham, po czym uznałam, że nie jestem skłonna im wybaczyć tych po-tworków. Na przykład taki Arthur Conan Doyle i jego książki science-fiction. Nie wiem, jak wyglądają te wszystkie „Trujące pasma” i tym podobne z perspektywy miłośnika/-czki gatunku, ale z punktu widzenia miłośniczki Sherlocka Holmesa wyglądają jak grafomania. I mój ukochany Niziurski, ale nie w wersji rewelacyjnych komunistycznych przygodówek, tylko fatalnych przygodówek z początku lat 90-tych (ten nieszczęsny Bąbel i Syfon!). Czemuż ach czemuż kapitalizm odebrał niektórym pisarzom/reżyserom talent?

Krótko mówiąc, nie za te książki powyższych pisarzy szanuję, toteż wybieram słodkie zapomnienie. Borys Akunin, z kolei, jest współczesnym autorem, który tworzy kryminały rozgrywające się w XIX wieku i jednego z nich dorobiłam się na półce, nawet mi się zresztą podobał. Niestety, wyczytałam gdzieś niedawno, że jego książki zawierają masę błędów historycznych i zrobiło mi się łyso. To chyba poczucie winy niespełnionego historyka, ale precz z mej pamięci!

Kolejnej książki chyba nikt nie będzie mi miał za złe. „Władca Pierścieni”, tłumaczenie Łozińskiego… Tu pozostaje mi tylko dodać: ja miałam zaledwie –naście lat i naprawdę nie wiedziałam…

Trzecia kategoria: książki jednorazowe. Sorry, kochanie, było przyjemnie, ale się pożegnamy. Czasem do końca sama nie rozumiem co mną kieruje przy podejmowaniu decyzji co do jednorazowości danej książki. Zawala mi dom chyba z 15 książek Harlana Cobena zarówno w oryginale jak i tłumaczeniu (kupowałam zależnie od nastroju), ale póki co nie mam serca ich wyrzucić. I tak nie pamiętam już za cholerę, co było w której, mam tylko ogólne wrażenie że w USA wielu ludzi umiera a potem ożywa po latach, ewentualnie są porywani, rodzina zdąży ich dziesięć razy opłakać, po czym się odnajdują (również po latach) – często są to ukochane żony, mężowie albo córki. Inne zawiłości fabuły jakoś mi umknęły.

Tak więc Coben nie, bo może zacznę go dla rozrywki czytać od nowa (mentalna notatka do samej siebie – czytaj to co już masz skoro nic nie pamiętasz, ZAMIAST KUPOWAĆ NOWE), ale już „3096 dni” Nataschy Kampusch to typowa „jednorazówka”. Natascha była przez ponad 8 lat przetrzymywana w piwnicy przez austriackiego pedofila – więc jej wspomnienia są takie, jak mają być: przykre i wstrząsające, acz również wciągające i trzymające w napięciu. Umówmy się jednak, że nie jest to wielka literatura i ciężko mi sobie wyobrazić, czemu ktoś miałby tę książkę czytać kilka razy (ani się w niej zakochać, ani tak do końca przy niej odprężyć, ani zachwycić stylem). Do zobaczenia w antykwariacie.

Jest jeszcze kategoria oczekująca – książki, których już wiem, że nie przeczytam. „Oczekująca”, bo jeszcze nie jestem na tym etapie w życiu. Wydaje mi się póki co, że zdołam przeczytać wszystko (z wyjątkiem „Sejmów II Rzeczpospolitej”), że mam masę czasu, aby się przebić przez Prousta, „Ulissesa”, czy (NAPRAWDĘ!) „Finnegans Wake” (skoro już jesteśmy przy temacie, to: „Czy to Perrichon i Bastienne czy ciężki Humph i lekka Nan Ricqueracqbrimbillyjicqueyjocqjolicass? Siej mówisz, dullcisamica? A i aa ab ad abu abiad. Babbel man dub na rów łez.”) Ale pewnie z wiekiem będzie mi mijać, czasu będzie coraz mniej, będę się chciała pozbyć książek, które będą mi o tym przypominać, może zdecyduję się jednak wracać do tych ukochanych, zamiast unosić się ambicją i “przemęczać” te najcięższe. Kto to może wiedzieć? A i aa ab ad abu abiad.

(Fragmenty “Finneganów Trenu” w przekł. Krzysztofa Bartnickiego.)