Przez ponad 20 lat życia w Polsce nie naoglądałam się tyle polskich
prostytutek co przez kilka ostatnich miesięcy w skandynawskich (oraz
pseudo-skandynawskich, o czym za chwilę) serialach. W ogóle, jak tylko pojawia
się w nich Polska, to w kontekście gangów z Polski, narkotyków z Polski, no i
oczywiście słynnych, jak się okazuje, dziwek z Polski. Trochę mnie to
zaszokowało, nie tyle w sensie patriotycznym, co po prostu jako kogoś, kto
gangstera widział co najwyżej na zdjęciu w gazecie, a prostytutkę przy E7 z
okna samochodu w drodze na wakacje.
Moim ulubionym przykładem jest scena z trzeciego sezonu serialu „Wallander”
– angielskiego, kręconego jednak i dziejącego się w Szwecji, w którym oksfordzkie
akcenty sąsiadują z wystrojem z Ikei i trudnymi (dla mnie) do odczytania
napisami na sklepach. Serial ma swój urok i nawet nie przeszkadza, że słynny
komisarz z Ystadu przedstawia się jako „Wallan-duh”. Dziwne stereotypy o
Polakach są jednak wiecznie żywe – oto w pierwszym odcinku trzeciego sezonu
koleżanka ofiary, młodej dziewczyny w ciąży, jest przesłuchiwana przez
Wallandera i informuje go, że zamordowana poznała kogoś „w pracy”. „Jaka to
praca?” - pyta Wallander, a pogardliwe
prychnięcie dziewczyny mówi nam wszystko, zanim jeszcze odpowie „A jak pan
myśli?”
No faktycznie, jaka? Obie są Polkami, więc co też ten Wallander sobie
wyobraża? Ale przyznaję, że ja znowu dałam się załapać i nie od razu skojarzyłam,
że Polka w Szwecji = prostytutka. Dziewczyny nie wyglądały może na profesorki
nauk ścisłych, ale myślałam bardziej że na przykład przyjechały dorobić sobie
pracą w gastronomii. Pamiętacie starą piosenkę disco-polo o „polskich
dziewczynach”? Zaczynam zastanawiać się, czy są w niej one „bez wad” czy „bez
VAT”…
We Francji też są jakieś dziwaczne stereotypy na temat Polek, o których,
znowu naiwnie, nie miałam bladego pojęcia. Nie mówię, że spotykam się z nimi na
każdym kroku ani nawet regularnie, ale było trochę przypadków dziwnych
komentarzy, które udało mi się wytłumaczyć sobie dopiero po długim czasie (o
ile w ogóle się udało). Pewnego dnia na przykład jakiś wstawiony pan oświadczył
mi, że zawsze marzył o Polskiej dziewczynie. Zabrzmiało obleśnie i
fetyszyzująco, aż zachciało mi się odpowiedzieć mu, że żadna Polka nie marzy o
nim.
Dużo osób pytało się też, czy w Polsce naprawdę wszystkie kobiety są
blondynkami z niebieskimi oczami, więc pewnie to o nich marzył brzydki pan.
Zastanawiam się jednak, jak można zadać takie pytanie, kiedy stojąca
naprzeciwko ciebie reprezentantka tego kraju ma półtora centymetra brunatnych
odrostów? To samo mówi się zresztą o Rosjankach i mniej więcej wszystkim co
leży na wschód od ex-muru berlińskiego.
Jestem blondynką, bo mam dobrego fryzjera.
Polki są więc piękne, łagodne i wyrachowane. Dlaczego wyrachowane? Bo swojej
fizjonomii anioła używają do zdobycia serc zachodnich (i znowu, mam na myśli „na
zachód od niewidzialnego muru”) mężczyzn i prawa do pobytu w Europie… Zaraz,
coś tu nie gra. Logika tego dziwacznego toku myślowego objawiła mi się dopiero,
gdy zdałam sobie sprawę, że niektórzy wciąż nie wiedzą, że Polska od dawna jest
w Unii Europejskiej. I marzenia o pracy we Francji czy Niemczech stały się dziś
nieco łatwiejsze do spełnienia niż 30 lat temu. Polski dowód osobisty
niekoniecznie jest też symbolem rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej, a tę
niekoniecznie rozwiązuje się szukając zachodniego męża. Powiem szczerze: nigdy
w życiu nie słyszałam od żadnej koleżanki czy znajomej, że marzy o mężczyźnie z
kraju na zachód od ex-kurtyny, który zapewniłby jej stabilną sytuację ekonomiczną
(i rozczulał się nad jej akcentem). Nie twierdzę, że znam jakiś bardzo
reprezentatywną próbkę społeczeństwa, ale naprawdę ciężko mi wyobrazić sobie
taką wypowiedź jakiejkolwiek znanej mi osobiście kobiety (nawet po kilku
kieliszkach wódki, którą podobno tak bardzo lubimy). O prostytuowaniu się już
nawet nie wspominając.
Dygresja: dlaczego w tych rozważaniach ciągle pojawia się ten nieszczęsny
mur i ta koszmarna kurtyna? Myślałam że z muru zostały tylko gruzy (które
wykupili Amerykanie jaki suweniry), a kurtyna już dawno zerwała się z
ostatniego gwoździa.
Ostatni stereotyp, powiązany pewnie ze wszystkimi powyższymi. O mail-order
brides (zamawianych przez internet narzeczonych) słyszałam jak dotąd tylko w
kontekście jakiegoś marnego i zapomnianego filmu z Nicole Kidman, w którym
podobno udaje rosyjski akcent. Kiedy więc ktoś zapytał mnie, czy swojego
mężczyznę poznałam przez inernet, pytanie wydało mi się tak dziwaczne, że
(znowu! Mózgu, co z tobą!) potrzebowałam paru dni, żeby zrozumieć podtekst. Pomógł
mi fakt, że w ciągu kolejnych miesięcy pytanie jeszcze kilka razy się
powtórzyło.
Czasami nie ogarniam adblocka i wyskakują mi reklamy, także takie z
dziewczynami o klatce piersiowej nieproporcjonalnej w stosunku do głowy, które
natychmiast zaczynają się domagać propozycji matrymonialnej. Nie wiem, czy
dokładnie taki obraz mają w głowach osoby, które pytają się mnie, czy na pewno
nie poznaliśmy się przez internet, ale kiedy pada odpowiedź „Nie, w knajpie” a
pytanie i tak zostaje powtórzone (zdarzyło się to tylko raz, na szczęście), to
jest w tym jednak jakaś insynuacja. Swoją drogą, w tych reklamach są głównie
Azjatki i Rosjanki (które oczywiście można poznać po blond włosach i futrze), a
jak powszechnie wiadomo Rosjanka = Polka = prostytutka = internet.
Zastanawiam się jednak, czy to wszystko nie szokuje mnie aż tak bardzo
dlatego, że w Polsce to raczej Ukrainki uważa się za emigrantki ekonomiczne i
prostytutki. I oczywiście wszystkie są blondynkami. Aż zimno się robi w plecy, kiedy
uświadamiam sobie, że każdy naród potrzebuje jakiegoś innego narodu albo grupy
etnicznej, albo wielu różnych narodów i grup etnicznych, żeby go traktować
stereotypowo, fetyszyzować i demonizować.
Chciałabym, żeby nikt już nigdy nikogo nie traktował stereotypowo,
fetyszyzował i demonizował. Może wtedy przestałoby mnie irytować, że ktoś uważa
mój akcent za uroczy – co może przecież być tylko niewinnym komplementem, a nie
oznaką, że widzi we mnie jakąś cholerną Rusałkę.
Oczywiście wyrachowaną i marzącą o Europie.